Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

— A czy ty wiesz, Moniko, czym dla mnie byłoby spełnienie twego żądania?
— Wiem, ale nie widzę innego wyjścia.
— Wydajesz najokrutniejszy wyrok i tak ci to łatwo przychodzi…
— Łatwo?… Marku!
— Wypędzasz mnie bez litości, skazujesz na wygnanie dla spokoju Justyna… No cóż, jestem bezsilny. Nie pozostaje mi nic innego jak zastosować się do twego wyroku.
— Marku!
— Nie wiedziałem, że potrafisz być tak bezwzględna.
— I ja nie wiedziałam, Marku, że zmusisz mnie do tego. Wiesz przecie, ile najserdeczniejszych uczuć mam zawsze dla ciebie.
Marek uśmiechnął się blado:
— Więc dobrze, Moniko. Wyjadę.
— Dziękuję ci, Marku. Wrócić jeszcze raz do tego tematu było by już ponad moje siły.
— Nie będziesz na to narażona. Upewniam cię.
— Dziękuję ci — powtórzyła.
— Chcę cię jednak przestrzec, Moniko, przed tymi złudzeniami Justyna, dla których nie zawahałaś się skazać mnie na banicję.
— O jakich złudzeniach mówisz?
— Justyn pragnie odsunąć mnie od mego syna, gdyż ma nadzieję, że wówczas jego własny wpływ na dziecko spotęguje się, że oddzielone od ojca dziecko nie odziedziczy tych cech charakteru, które ma przecież wrodzone. Na próżno. Zadajesz mi najboleśniejszy cios i to na próżno. Krew Domaszewiczów jest mocna. Wszyscy Domaszewicze byli zawsze do siebie podobni. I Jurek będzie prawdziwym Domaszewiczem. Nie zmieni tego żadne wychowanie, żadne zabiegi, żadne sztuczki. To mój syn i zawsze moim synem zostanie. Możecie oddzielić go ode mnie, możecie łudzić się, że nie mając we mnie wzoru do naśladowania, wyrośnie na Kielskiego. Nie Moniko. Dąb nie zmieni się w sosnę choćby go przesadzono na inną glebę, do innego klimatu. Możecie nas rozdzielić, możecie odebrać mi nawet uczucia mego dziecka, ale gdy kiedyś