Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/356

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo mądrze robisz — szybko powiedziała Monika. — Byłaby to rzecz nie do odżałowania. Zapole jest śliczne.
— Ale będziesz od czasu do czasu wpadał do Warszawy? — zapytał Justyn.
— Spodziewam się.
— No, może i my kiedy wybierzemy się do ciebie na lato, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko temu.
— Zawsze będę szczęśliwy z takich gości.
Mówili nie patrząc sobie w oczy. Przecie wiedzieli, że te konwencjonalne kłamstwa staną się wówczas nie do zniesienia.
Po obiedzie Marek przeszło godzinę spędził z Jureczkiem w dziecinnym pokoju, później rozegrał z Justynem partię szachów, a po podwieczorku pożegnał się, wyjaśniając, że wraca do swego pensjonatu, bo ma rachunki do sprawdzenia.
Nazajutrz wczesnym rankiem posłaniec przyniósł Justynowi list, a właściwie krótką kartkę od Marka.
„Depesza, o której Wam wczoraj wspominałem, nadeszła i musiałem natychmiast nocnym pociągiem wyjechać. Nie chciałem Was turbować i budzić ze snu telefonem i mam nadzieję, że nie weźmiecie mi za złe tego listownego pożegnania. Ściskam Cię serdecznie, ucałuj ode mnie ręce Moniki — Twój Marek“.
Justyn zapukał do pokoju Moniki. Nie spała już i od razu zapytała:
— Marek wyjechał?
— Tak.
Podał jej list. Przeczytała i skinęła głową:
— Oczywiście cała historia z tą depeszą jest tylko pretekstem. Domyśliłam się tego jeszcze wczoraj przy obiedzie.
— On chciał uniknąć pożegnania.
— Na pewno i zdaje się, że słusznie.
Zamyśliła się i powiedziała jakby do siebie:
— Nie zdziwię się jeżeli nas… znienawidzi.
— Tak… To jest bardzo, bardzo przykre, ale cóż na to można było poradzić. Nie było innego wyjścia.
— Justynie…
— Co, kochanie?