zresztą nikt nie wierzył, wyjeżdżał i długi czas w dalekiej Warszawie siedział, zdawszy gospodarstwo specjalnie sprowadzonemu administratorowi, ale później niespodziewanie wrócił, administratora odprawił i odtąd już nogą z Zapola nie ruszał, chyba do powiatu lub do siostry do Brohiczyna, ale i to zdarzało się niezmiernie rzadko.
Z początku to ten lub ów sąsiad zajeżdżał, byli i tacy, co żenić pana Domaszewicza chcieli, młodsza panienka z Progorówki to nawet jednego lata tygodnia nie było, by nie wpadła do Zapola niby w interesie, aż nawet to nieładnie wyglądało, bo wszyscy mówili, że chce go złapać na męża, ale on nie i nie. Bywało jak tylko tętent jej konia posłyszał, zamykał się w domu i kazał mówić, że wyjechał.
Służba może i żałowała tego, bo panna była i ładna i bogata i wiadomo kto, ale pan Domaszewicz widać do żeniaczki ochoty nie miał, bo w ogóle na kobiety nie patrzał, a gdy go raz ksiądz proboszcz do małżeństwa namawiał, usłyszał taką odpowiedź:
— Dobrze księdzu proboszczowi bez żony i mnie dobrze. Jak ksiądz się ożeni, to obiecuję, że nazajutrz i ja ślub wezmę.
I już tak zostało. Wreszcie i swatać go przestali i siostra, która dawniej przywoziła ze sobą rożne panny, zaniechała wszystkich nadziei.
Ludzie, jak to ludzie, rozmaite snuli na ten temat domysły. Jedni mówili, że pan Domaszewicz już jest żonaty i że żona go rzuciła, inni, że kochał się w jednej panience, która umarła, inni jeszcze inaczej, a prawdy nikt nie wiedział. Nawet stary Paweł, który dziedzica obsługiwał i w najbliższej z nim był styczności, też żadnych informacyj nie umiał udzielić ciekawym. Wprawdzie pamiętał, że kiedyś nad łóżkiem dziedzica wisiała fotografia jakiejś panny, ale od dziewięciu lat już i tej fotografii nie było.
Rodzice tych panien, które na Domaszewicza liczyły, orzekli iż zdziwaczał i stopniowo opinia ta utrwaliła się w okolicy, a im bardziej utrwalała, tym rzadziej go nagabywano, z czego zdaje się był rad, bo rzeczywiście z usposobienia był odludkiem.
Cały czas wolny od zajęć gospodarskich spędzał przy książkach. Przychodziły ich całe stosy, grubych i cienkich, dużych
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.