Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/362

Ta strona została uwierzytelniona.

Zresztą był przecie tylko jeden cel takiej wizyty w Warszawie: przekonać się na własne oczy, że Jurek jest jego synem, spojrzeć wprost w twarz Justynowi i powiedzieć wzrokiem:
— Nic nie zyskałeś. Patrz na tego chłopca i na mnie. To mój syn. Zrobiłeś wszystko, by mnie od niego oddzielić, by wydrzeć mi nawet tę namiastkę szczęścia, szczęścia, które zagarnąłeś egoistycznie i chciwie. I teraz musisz sam przyznać, że twoje okrucieństwo było bezpłodne. To mój syn.
I powiedzieć Monice:
— Odebrałaś mi syna, a nie mogłaś mu dać ojca. Człowiek, którego kochasz, nie jest i nigdy nie będzie ojcem Jurka tak, jak Jurek nigdy nie stanie się jego synem. Skrzywdziłaś nie tylko mnie, lecz i własne dziecko.
Gdy tak myślał, serce zaczynało mu bić żywiej i oddech się przyśpieszał. Wiedział, wiedział z całą pewnością, że przyjdzie ten czas, gdy syna odzyska. Nie zamierzał wprawdzie złamać danej obietnicy, nie zamierzał kiedykolwiek powiedzieć Jurkowi, że jest jego ojcem. To nie byłoby ważne, nie byłoby potrzebne. Ale gdy chłopiec dorośnie, wówczas zbliży się z nim i zdobędzie jego przyjaźń, serce, zaufanie, stanie się dlań prawdziwym ojcem.
Już przed kilku laty Marek złożył w szufladzie swego biurka grubą kopertę. Zawarty w niej był testament, w którym zapisywał Zapole Jerzemu Kielskiemu, w którym zaklinał swego chrześniaka, by przyjął ten dar, gdyż otrzymuje go od człowieka, który nie ma nikogo bliższego i droższego na świecie.
Ale wyjazd do Warszawy odkładał z roku na rok. Musiał mieć pewne zwycięstwo, chciał widzieć syna już wtedy, gdy chłopiec będzie dość duży, by stwierdzić w nim podobieństwo nie tylko fizyczne, lecz i duchowe.
Teraz obejrzenie fotografii Jurka ze zdwojoną siłą obudziło w Marku tęsknotę. Zaczął już ważyć w myśli swój zamiar i zapytał:
— A jakże tam mnie wspominają?
Janka skinęła głową:
— Nader miło, nader miło. Wypytywali jak żyjesz, co porabiasz…
— Nie spodziewają się mego przyjazdu?