Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/363

Ta strona została uwierzytelniona.

— Justyn coś wspominał o tym, ale mam wrażenie, że z biegiem lat tak przyzwyczaili się do tego, że nie opuszczasz Zapola…
— Przyzwyczaili się?… — blado uśmiechnął się Marek.
— Przyzwyczaiłeś ich — powiedziała tonem usprawiedliwienia.
— Ich i cały świat… Tylko siebie nie mogę przyzwyczaić — odpowiedział z goryczą.
— Na to już nie ma żadnego sposobu.
— Wiem!
Marek wstał i wyszedł. Już za drzwiami przyszło mu na myśl, iż powinien wrócić i wziąć od Janki fotografię Jurka, lecz po krótkim wahaniu opanował się.
Nazajutrz okazało się, że postąpił słusznie. Janka wieczorem wyjechała do domu, a Paweł, który sprzątał jej pokoje, przyniósł Markowi zapomniane przez nią pudełko z papierem listowym i z kilkunastu zdjęciami amatorskimi. Między nimi była i fotografia Jurka.
W ciągu następnych kilku dni Marek często przyglądał się jej, aż wreszcie któregoś ranka wezwał ekonoma i powiedział mu:
— Wyjeżdżam dzisiaj. Na jak długo nie wiem. Może na tydzień, może na dłużej. Jakby coś ważnego było, piszcie do Warszawy. Hotel Bristol. Jakby coś bardzo pilnego, to dajcie znać panu dziedzicowi w Brohiczynie.
Wiadomość o wyjeździe Marka szybko obiegła Zapole wywołując wielką sensację i liczne domysły. Tymczasem Marek przy pomocy Pawła pakował rzeczy.
— Mój Boże — myślał, przyglądając się swoim miejskim od lat nie noszonym ubraniom. — Pewnie już będę w tym wyglądał śmiesznie na warszawskim gruncie. Moda przez te dziewięć lat na pewno się zmieniła i ludzie będą się za mną oglądali na ulicy.
Usiłował przypomnieć sobie, jak był ubrany Stefan, którego widział przed pół rokiem, lecz w pamięci nie zostało nic. Po prostu nie zwrócił wtedy na jego wygląd uwagi.
— Tak daleko odszedłem od wszystkiego, co oni nazywają