Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/367

Ta strona została uwierzytelniona.

są bardzo biedni, a u nas w szkole pierwsi uczniowie są zwalniani od opłat… Więc ja czasami nie umiem lekcji i… wszystko jest w porządku. Pan rozumie?
— Rozumiem.
— Zapewne to nieładnie, że jest w tym trochę kłamstwa, ale tatuś powiedział, że postępuję szlachetnie.
— No, a uprawiasz jakieś sporty? Macie pewno w szkole drużynę piłki nożnej?
Chłopak skrzywił się:
— Owszem jest. Ale ja tego nie lubię.
— Dlaczego?
— Po pierwsze to jest brutalna gra, a po drugie nudna. Nigdy nie mogę pojąć co tak bawi w tym kopaniu piłki.
— Współzawodnictwo — wyjaśnił Marek.
— Cóż to za współzawodnictwo — wzruszył ramionami Jurek. — Jakaż to ambicja mocniej kopać od innych? Że ktoś jest silniejszy, czy szybciej biega, to żaden przecie tytuł do chwały. Małpy skaczą zręczniej, a konie biegają prędzej. Nie lubię tego.
— Więc żadnych sportów nie uprawiasz?
— Owszem, codziennie rano z tatusiem gimnastykujemy się, a dość często gramy w tenisa.
— No, a na przykład zdarza ci się pobić z którym z kolegów?
— Pobić? — szeroko otworzył oczy Jurek. — Ależ bić się nie wolno. Tylko bardzo źle wychowani chłopcy biją innych. Czyż nie prawda?
— Zapewne, ale przecież może się zdarzyć, że cię który zaczepi. Sądzę, że nie pozwolisz się maltretować?
— Mnie nigdy nie zaczepiają. Ja z wszystkimi jestem w zgodzie.
— Hm… to bardzo dobrze. Masz, przypuszczam, i paru przyjaciół?
— Nie, proszę pana. Owszem, niektórzy koledzy bywają u mnie a ja u nich, ale to nie przyjaźń. Czy ja wiem dlaczego, ale jakoś z żadnym z nich nie umiem tak bardzo zżyć się. Nawet martwi mnie to bardzo.
— Dlaczego cię martwi?