Marek spodziewał się zobaczyć prace najwyżej przeciętne, poprawne na poziomie szkolnych lekcyj rysunków. Wiedział, dobrze, że ani w rodzinie Domaszewiczów, ani w rodzinie Moniki nigdy nie było talentów malarskich. Toteż miał prawo przypuszczać, że to, co Jurek umie, że całe to jego rzekome zamiłowanie do malarstwa, jest owocem mozolnego uporu Justyna, by wychować na swoje podobieństwo, że wszystko to jest sztuczne, bo przecież żadna sugestia nie stworzy talentu ani nawet zdolności.
Jednak przyjrzenie się już pierwszym rysunkom do szczętu zdruzgotało nadzieje Marka. Wprawdzie pracom tym daleko było do doskonałości, ale wręcz uderzał w nich talent autora. Z coraz większym smutkiem Marek przechodzi od jednego kartonu do drugiego. Pastele, akwarele, sangwiny, szkice kredą i węglem… Wnętrza, architektura, martwa natura, motywy z parków…
Oczy chłopca nie odrywały się od twarzy Marka i błysnęło w nich zaniepokojenie.
— Czy to bardzo źle? — zapytał.
Marek nie dosłyszał pytania pogrążony w swoich myślach i dopiero, gdy Jurek je powtórzył, odpowiedział:
— Skądże… przeciwnie…
— A wydawało mi się, że się panu nie podoba.
— Nie podoba?… Nie. Przeciwnie.
— I znajduje pan, że mam zdolności?
Marek kiwnął głową:
— Sądzę, że masz talent.
Chłopak zarumienił się i szepnął:
— Dziękuję panu. Tak strasznie mi zależało na usłyszeniu tego z pańskich ust. Dziękuję panu.
Marek spojrzał nań i dostrzegł, że chłopiec ma w oczach łzy.
Przez chwilę oparł rękę na jego ramieniu i przyglądał mu się niemal z rozpaczą.
— Więc to tak — pomyślał, — to tak…
I zrozumiał, że nic tu już nie ma do roboty.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/370
Ta strona została uwierzytelniona.