Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

mówić słuszności, tym bardziej, że likwidacja tych rzeczy musi potrwać co najmniej kilkanaście miesięcy. Spokojnie rozejrzę się i wkrótce ci coś zaproponuję. No, a teraz powiedz mi, jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
— Plany?… Właściwie żadnych planów nie mam. Zabieram się do nauki. Oto wszystko.
— No, ale spodziewam się, że znajdziesz czas, by niekiedy mnie starego odwiedzić?
— To na pewno — odpowiedział szczerze.
— I pamiętaj o tym: jesteś młody. Ludzie młodzi miewają dużo okazyj, by dostać się w nieodpowiednie towarzystwo, by trafić na fałszywych przyjaciół, zaplątać się w nieprzyjemne sytuacje.
— O, nie sądzę.
— Wiem, że jesteś rozsądnym chłopcem. Ale rozsądek czasem nie wystarcza. Trzeba jeszcze mieć doświadczenie — mecenas westchnął z uśmiechem — doświadczenie, które przychodzi, niestety, wtedy, kiedy już nie jest potrzebne. Otóż, pamiętaj, że zawsze służę ci swoim. Nie masz ojca niechże ja po nim odziedziczę chociaż cząstkę twego zaufania.
Ucałowali się serdecznie i Justyn wyszedł mocno wzruszony, pełen dobrych myśli o świecie i ludziach.
Zbiegał szybko po schodach. Musiał przejść koło drzwi państwa Korniewickich, a nie chciał spotkać stamtąd nikogo. Co drugi dzień wprawdzie dzwonił do panny Janki i ona telefonowała doń, prawie codziennie, od wtorku jednak leżała zaziębiona w łóżku.
Już był pewien, że nie spotka nikogo, gdy w samej bramie wpadł na Monikę. Wyglądało tak, jakby sekundę przed nim wyszła z mieszkania.
— Moje uszanowanie pani — zdjął kapelusz.
Nie było sposobu wykręcić się ukłonem i musiał się przywitać, a to pociągnęło za sobą obowiązek zapytania o zdrowie panny Janiny i dziadków.
— W którą pan idzie stronę? — zapytała?
Miał wielką ochotę odpowiedzieć jej sztubacką impertynencją: — W przeciwną! — ale pohamował się.
— O, daleko, proszę pani. W stronę Belwederu.