Było to w owe dni, kiedy linia frontu, jak ognista wstęga gnana wiatrem, od wschodu posuwała się naprzód z nieprawdopodobną szybkością, niczym pożar w wyschniętym stepie. Zwijała się w konwulsyjnych skrętach, naprężała się jak cięciwa łuku, zrywała się i wiązała w supły, lecz wciąż biegła na zachód, pochłaniając coraz to nowe wsie, miasta, ziemie, coraz gwałtowniej, coraz chciwiej wdzierając się w Rzeczypospolitą.
W Warszawie, w Sztabie Generalnym, szeleściły złowrogo szare arkusze map, chyliły się nad nimi poorane zmarszczkami czoła generałów, zaczerwienione od bezsenności oczy, liczyły gorączkowo kilometry, i godziny, transporty i oddziały, siły wroga i własne.
Przez otwarte okna wlewało się upalne lato, wlewał się gorący oddech miasta, oddech szybki, nierówny, drgający podnieceniem, przerywany przejmującym krzykiem:
— Do broni!... Do broni!...
Drżało i rozpłomieniało się w tym okrzyku każde serce, budziły się najmniej czułe sumienia, zaczynała pulsować najzimniejsza krew, z niewiarygodną łatwością rozsypywały się w gruzy przemyślne teorie, wątpliwości, obawy, a nawet zwykły egoizm, zwykły strach.
— Do broni!... — wołały jaskrawymi literami plakaty.
A pod nimi jak urzeczone stały grupki ludzi, wpatrując się w to krótkie wezwanie, w to wezwanie napęczniałe treścią, którą trzeba było już w duszy własnej odczytać.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/5
Ta strona została uwierzytelniona.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I