Marek przyjechał niespodziewanie. Nie zawiadomił nawet siostry o swoim powrocie, lecz wprost z dworca udał się do Justyna. Była siódma rano i zastał go w łóżku.
Po serdecznych powitaniach i wymówkach, że nic nie pisał, Justyn zapytał:
— A jakże tam w Zapolu?…
— Źle — krótko odpowiedział Marek.
— Dużo strat?
— Została ziemia i woda.
— Jakto?
Marek rozłożył ręce.
— Ziemi połknąć nie mogli, ale zabudowania poszły z dymem. Nic nie zostało. Nawet fundamenty rozebrali i rozkradli. Sad wycięty na opał. Miałem też kilka włók lasu. Dziś to zaledwie zagajniki. Nawet ryby w stawach wytępione ręcznymi granatami… Groble rozkopane. Kompletna ruina.
Mówił głosem opanowanym i spokojnym, mówił rzeczowo, lecz Justyn wiedział, co kryje się pod tą pozorną obojętnością, wiedział, że Marek kochał, jak nic na świecie, swoje Zapole.
— Boże drogi!… I cóż ty zamierzasz zrobić?
— Cóż! Trzeba odbudować. Najgorsze to, że nie ma z czego. Oziminy nie zasiane. Pola stoją ugorem. Na jare zasiewy oczywiście nie ma też ani ziarnka. Odnalazłem wprawdzie u chłopów sześć koni i dwie krowy, ale z maszyn rolniczych i narzędzi nie zostało nawet motyki. I jak wiesz, pieniędzy też nie mam. Na razie buduję sobie na miejscu dawnego poczciwego domu chałupinkę, a właściwie szałas, czy barak. I tam zamieszkam. Oczywiście o moich studiach mowy być nie może. Przyjechałem starać się o jakąś pożyczkę. Ale teraz bardzo trudno o pieniądze. Mam tu od sąsiadów kilka adresów osób podobno wpływowych. Ale przede wszystkim przypomniałem sobie twego adwokata. Mówiłeś mi, że jest on radcą prawnym jakiegoś banku i ma duże stosunki?…
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV