Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— To prawda.
— Więc właśnie. Zresztą i tak musiałbym zwrócić się do niego, bo przecież żaden inny adwokat nie zechce mi uwierzyć na słowo, że kiedyś mu zapłacę honorarium, a tutaj ty za mnie zaręczysz i to mu wystarczy.
— Naturalnie — zatroskał się Kielski. — Ale powiedz mi ile ci potrzeba pieniędzy?…
— Dużo, bardzo dużo.
— Bo widzisz, ja mam po ojcu różne papiery, udziały, akcje. Może to by starczyło?
Domaszewicz potrząsnął głową:
— Nie chciałbym narazić cię na ryzyko straty. Ale tak już sobie ułożyłem, że jeżeli nic nie da się zrobić gdzie indziej, zwrócę się do ciebie.
— To przecież zrozumiałe. I w ogóle nie zrobisz mi takiego świństwa, żeby zwracać się gdzie indziej. Mówię ci, że mam i że nic nie zrobi mi takiej przyjemności, jak możność służenia ci pomocą.
— Wiedziałem, że na ciebie zawsze mogę liczyć.
Uściskali się serdecznie.
— Zaraz zjemy śniadanie i pójdziemy do Jaszczuna — zawołał Justyn. — Tylko już na miły Bóg nie zamartwiaj się tymi kłopotami. Wszystko pójdzie dobrze.
— No, w każdym razie nie wszystko.
— Dlaczego?
— Na studia muszę machnąć ręką, albo odłożyć je przynajmniej na dwa trzy lata.
Justyn zaprotestował:
— Nie widzę żadnej racji. Możesz mieć administratora, a sam będziesz siedział w Warszawie.
Domaszewicz zaśmiał się:
— Po co w takim razie w Warszawie?… Czy nie przyjemniej byłoby na przykład zrobić podróż naokoło świata, albo wyjechać na polowanie do środkowej Afryki?…
— Nie rozumiem.
— To proste. Nie stać mnie na Warszawę, ani na administratora.
— Mówisz rzeczy oburzające — rozgniewał się Justyn. —