Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

widzę innego wyjścia poza udzieleniem mu pożyczki z moich pieniędzy.
Mecenas Jaszczun zaśmiał się:
— Wybacz, drogi chłopcze, ale byłaby to faatlna lekkomyślność. Nie znasz się, widzę, zupełnie na interesach.
— To nie jest interes — z naciskiem powiedział Justyn. — Domaszewicz jest moim przyjacielem.
— Tak — przyznał adwokat — to nieprzyjemne. No, ale możesz się wykręcić. Powiesz mu, że nie orientowałeś się w swoich możliwościach finansowych, że w przyszłości postarasz się służyć mu czym będziesz mógł… Kilka serdecznych słówek, kilka nieobowiązujących ogólników i uwolnisz się z przyrzeczeń, jeśliś mu je nieopatrznie dał.
— Wybaczy pan mecenas, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru cofania przyrzeczeń, ani tym bardziej wykręcania się. Ja chcę mu pożyczyć te pieniądze.
Jaszczun spojrzał nań pobłażliwie:
— Czyli chcesz wyrzucić przez okno poważny kapitał, którego już prawdopodobnie nigdy nie ujrzałbyś na oczy, dla tego tylko, by dotrzymać nie przemyślanej obietnicy?
— Myli się pan! Dlatego, że chcę, zależy mi na tym.
— Ach, więc filantropia… No, w takim razie… — rozłożył ręce — rób co chcesz. Ale ja, ja do tego ręki nie przyłożę. Uważam to za szaleństwo. Tak, czyste szaleństwo. Nie jesteś tak bogaty, byś miał prawa rozdarowywać podobne kwoty! Pożycz mu tysiąc, dwa, no ostatecznie pięć, ale nie…
— Przepraszam — przerwał Justyn — wszak pan mecenas był przyjacielem mego ojca?…
— Byłem.
— Czy gdyby memu ojcu groziła ruina, nie zaryzykowałby pan takiej sumy?
Jaszczun z niezadowoleniem wydął wargi:
— Pocóż mam rozważać podobne ewentualności, skoro nie mogły one mieć miejsca. Twemu ojcu nigdy nie groziła ruina, bo ja prowadziłem jego interesy. A w ogóle… nie należy mieć przyjaciół, którym grozi ruina.
Wstał poirytowany i zaczął chodzić po gabinecie:
— Zresztą, mój drogi — zawołał, zatrzymując się przed