Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Stali na środku w pozycji tanecznej lecz nieruchomi. Musieli zatrzymać się tak przed sekundą. Może uczyli się jakiegoś nowego „pas“. Domaszewicz wpatrywał się w nią jakby w skupieniu. Ona miała policzki zaczerwienione, lekko rozchylone usta, a oczy jej iskrzyły się takim blaskiem, jakiego w nich Justyn jeszcze nigdy nie widział.
Kaszlnął i powiedział zbyt głośno:
— Marku, przepraszam, że przerywam ci taniec. Mecenas chce rozmówić się z tobą.
— Tak?…. Już idę.
Domaszewicz puścił Monikę, skłonił się jej z tym swoim dyskretnym swobodnym uśmiechem i znikł za portierą.
— Pokazywałam Markowi nowe „pas“ — zaczęła szybko mówić Monika. On tak świetnie tańczy. Mógłby zrobić karierę jako baletmistrz.
Zaśmiała się, jak wydawało się Justynowi — nienaturalnie. W jej oczach stopniowo gasły niedawne błyski.
— O tak — potwierdził Justyn, tonem mimowoli konwencjonalnym. Marek jest świetnym tancerzem. Sądzę, że pani znalazła w nim ucznia?
— Jest znacznie pojętniejszy ode mnie. Na prawdę.
Oddech wciąż jeszcze miała przyśpieszony.
— Gdybym wszedł o pół minuty później — pomyślał Justyn — zastałbym ich w chwili pocałunku.
I nagle ogarnęło go uczucie, dominujące uczucie osamotnienia. Wśród tych dwojga ludzi, z których każde było mu istotą bliską, stawał się czymś niepotrzebnym, zawadzającym, obojętnym. Przecież życzył Monice jak najlepiej, przecież dla Marka gotów był do wszelkich poświęceń, a jednak ich sojusz zdawał się automatycznie odsuwać go poza krąg wzajemnej serdeczności, intymności, bliskości.
Nie było w tym nic dziwnego, że Marek i Monika kochają się. W Marku musiałaby, Justyn nigdy nie wątpił — zakochać się każda dziewczyna. Monika była uosobieniem wdzięku i wrażliwości…
A w takich momentach jak przed chwilą, gdy zapalały się w niej zmysły, stawała się wręcz porywająca… Tak, stawała się zupełnie inna…