Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz, zastanawiałem się długo, czy nie rozmówić się z Moniką. Były między nami oczywiście pewne aluzje. Ani razu jednak sprawy nie postawiłem wyraźnie. Mam prawo przypuszczać, że żywi do mnie wiele dobrych uczuć. Nie wiem jednak, czy mnie kocha…
— Na pewno kocha…
— Tak by się zdawało. Muszę ci powiedzieć, że w jej sposobie bycia zaobserwowałem sporo szczegółów, które bodaj to potwierdzają. Ale równie dobrze może to być przyjaźń zabarwiona romantycznie, życzliwość itd.
— Zawracanie głowy. Szukasz dziury w całym.
— Nie. Bo weź pod uwagę, że Monika jest bardzo młoda. Kocham ją tak… No, nie lubię egzaltowanych określeń. Słowem, kocham ją i właśnie dlatego nie chcę wyzyskiwać jej obecnego, być może chwilowego nastroju i wmawiać w nią, że to jest właśnie miłość. Jeżeli się nie mylę, a daj Boże bym się nie mylił, Monika nawet po moim wyjeździe, nawet nie widząc mnie dłuższy czas, nie zapomni o mnie.
— Nie ma o czym mówić — z przekonaniem powiedział Justyn.
— Otóż ja będę zaorany. Droga daleka i… kosztowna. Zapewne nieprędko uda mi się przyjechać do Warszawy. Na szczęście ty tu zostajesz. I właśnie chciałem cię prosić, byś był tu jakby moim ambasadorem, obserwatorem.
Justyn zaśmiał się:
— Przeznaczasz mi rolę cokolwiek trudną…
— Bynajmniej. Po prostu widując się często z Moniką, będziesz mógł łatwo zauważyć, czy pamięta, czy myśli o mnie, czy nie zajęła się poważniej kimś innym. Jeżeli dostrzeżesz grożące mi z czyjejś strony niebezpieczeństwo i osądzisz, że mój przyjazd może je odwrócić, oczywiście rzucę wszystko i przyjadę natychmiast. Jeżeli temperatura uczuć Moniki nie osłabnie, napiszesz mi o tym. Wtedy oświadczę się jej listownie.
Justyn skrzywił się:
— Nie zachwyca mnie twój pomysł. Na twoim miejscu zapytałbym ją wprost. W każdym razie funkcję, którą chcesz mi powierzyć…