Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek położył mu rękę na ramieniu:
— Ale nie odmówisz mi? — powiedział z naciskiem.
— Niczego nigdy ci nie odmówię! — oburzył się Justyn.
— W takim razie…
— Poczekaj! Czy nie sądzisz, że znacznie lepiej byłoby zwrócić się z tym do Janki?
— Nie — potrząsnął głową Domaszewicz. — Przede wszystkim nie wtajemniczyłem ją w swoje uczucia dla Moniki. A po wtóre Janka za kilka dni wyjeżdża ze mną do Zapola.
— Jakto?… Na długo?…
— Na długo.
— A jej studia?
Po dłuższym milczeniu Marek odpowiedział:
— Janka uważa, że nie stać nas na jej studia, że powinna mi pomagać w Zapolu.
— No, ale ty chyba nie przyjmiesz tej ofiary!
— Robiłem, co mogłem, by odwieść ją od tego postanowienia. Wiesz jednak, jak ona jest uparta. Obawiam się, że nic nie zdoła wpłynąć na zmianę jej zamiarów.
Justyn zapalił się:
— To niemożliwe. Pozwolisz, że ja z nią pomówię?
— Będę ci nawet wdzięczny. Bez wątpienia jej pomoc przydałaby się mi bardzo. Ale jakoś i sam dam sobie radę. Zdaję sobie sprawę z wagi jej poświęcenia. Porzucić wykłady, a zwłaszcza Konserwatorium, to dla niej rzeczywiście…
— Ach, nie ma mowy! Już bądź przekonany, że zrobię wszystko, by ją namówić. Kwestie finansowe nie mogą tu wchodzić w grę.
— Wierzę, że zrobisz wszystko, wątpię jednak, byś ją przekonał. Ta dziewczyna to nieodrodna Domaszewiczówna: — ma charakter.
Nazajutrz rano padał deszcz zmieszany ze śniegiem. Marek uparł się, by go nie odprowadzać na dworzec. Monika jednak ani słyszeć o tym nie chciała i wreszcie postawiła na swoim.
Na dworcu, gdy się pożegnali, Justyn zauważył, że zarówno Marek jak i Monika byli wzruszeni.
— Co ten chłop zawraca sobie głowę wątpliwościami! — pomyślał.