Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez ociekające wodą okno wagonu trzeciej klasy Marek uśmiechał się i machał ręką. Pociąg zwolna ruszył z miejsca. Zadudniły koła, zasapał crescendo parowóz. Czekali aż przetoczyły się przed nimi wszystkie wagony.
— Pojechał — jakby ze zdziwieniem powiedziała Monika.
W jej oczach były łzy. Podniosła kołnierz swego popielicowego futerka i nie odezwała się już więcej. W milczeniu wracali na Mazowiecką.
Justyn myślał:
— Jak ciężko musi mu tam być. Zostawił tu trzy kochające serca: siostry, najdroższej dziewczyny i przyjaciela. Wprawdzie uczucia nasze nie zerwą się, nie przestaną nas łączyć. Wyciągną się na przestrzeni kilkuset kilometrów jak niewidzialne nici, jak druty telegraficzne… I będzie słyszał wyraźnie bicie naszych serc…
Odwiózł milczącą i smutną Monikę do domu. Na pożegnanie bez słowa skinęła im głową i wbiegła do bramy. Jankę miał odwieźć na Okólnik do Konserwatorium, lecz zaproponował, by wstąpiła z nim do cukierni na szklankę gorącej herbaty.
Zgodziła się bez wahania. Gdy zajęli miejsce w kąciku, powiedział:
— Chciałem z panią, panno Janko, pomówić o czymś bardzo ważnym.
Blada, matowa twarz dziewczyny zaróżowiła się nagle.
— Słucham pana — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
Justyn zdziwił się trochę temu widocznemu wzruszeniu, lecz nie umiejąc go sobie wytłumaczyć, a będąc właśnie w trakcie obmyślania najskuteczniejszej argumentacji, przeszedł o tematu:
— Dotyczy to pani przyszłości — zaczął, lecz przerwała mu, jak się mu zdawało, z gorączkowym niepokojem:
— Czy… czy nie może pan odłożyć tej rozmowy…
— Nie, panno Janko, pani powzięła pewne projekty, o których wspominał mi Marek i za kilka dni chce pani wyjechać do Zapola.
— To prawda.
— Otóż chcę panią namówić do porzucenia tych zamia-