Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

rów. Panno Janko! To doprawdy nie ma sensu. Proszę nie gniewać się na mnie, ale to nie ma odrobiny sensu.
— Nie każda konieczność musi mieć sens. Wystarcza, że jest koniecznością — zauważyła z pół uśmiechem.
— Wcale nie widzę tu konieczności i Marek jej nie widzi. Czy sądzi pani, że jej opieka nad nim sprawi mu przyjemność? Nie, po stokroć nie. Marek nie jest egoistą i z radością zniesie wszystkie niewygody, byle dowiedział się, że pani nie wyrzeka się dlań i nauki i muzyki. On nie chce przyjmować tak wielkich ofiar.
— To nie jest ofiara, panie Justynie, to mój obowiązek.
— Względem brata, który go wcale nie uznaje.
— Nie tylko względem brata. Także względem Zapola. Proszę wziąć pod uwagę to, że Marek będzie przykuty do miejsca, że wszystkiego będzie musiał pilnować sam, że musi tam mieć kogoś godnego zaufania, ktoby załatwiał zakupy w miasteczku, w składach rolniczych, w cegielni, wreszcie w urzędach w powiecie. Komuż może to powierzyć poza mną?
Mówiła tonem pojednawczej miękkiej perswazji, dzięki czemu Justyn nabrał otuchy, wierząc, że uda mu się ją przekonać.
— Weźmie sobie pomocnika — powiedział z przekonaniem. — Koszt takiego pomocnika to drobiazg w porównaniu z tym, co traci pani przez porzucenie ulubionej muzyki i odłożenie na Bóg wie jaki czas uniwersytetu.
Pokręciła głową:
— Cóż znaczą moje upodobania, gdy na zaspokojenie ich po prostu nie mamy środków.
— Panno Janko! Byłoby śmieszne, gdyby z takich powodów wyrzekała się pani nauki. Marek ma pieniądze i stać go na pani wykształcenie. Jeżeli mu zabraknie, on wie o tym, a pani też, dostanę dlań każdą potrzebną kwotę. Co do tego może pani być zupełnie spokojna.
Janka siedziała ze spuszczonymi powiekami i gdyby nie jej przyspieszony oddech, możnaby przysiądz, że jest zupełnie spokojna. Klasyczne rysy jej pięknej twarzy miały tę samą marmurową zastygłą pogodę, co zwykle. Niedawny rumieniec znikł bez śladu.