— Oczywiście! Teraz poznaję panią. Jakże się miewają rodzice pani?
— Dziękuję, dobrze. Osiedlili się w Finlandii. Powodzi im się nieźle.
— A Stefek i Zygmunt?
— Obaj są na uniwersytecie w Sztokholmie. Ale nie stójmy tu. Odprowadzi mnie pan do domu. Po drodze opowiem panu o nich i o sobie.
Justyn dyskretnie spojrzał na zegarek. Właściwie należało wpaść do domu na obiad i jechać na kreślenia. Miał duże zaległości. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Z prawdziwą przyjemnością, proszę pani.
— Otóż — zaczęła, gdy wyszli na ulicę — nie nazywam się już Ruszczyńska. Moje obecne nazwisko jest Domidecka.
— Pani jest zamężna?
— Zdążyłam już wyjść za mąż i owdowieć. Mój mąż zginął na froncie przed trzema laty.
— Najserdeczniej współczuję — bąknął Justyn.
— O, to takie dawne dzieje — powiedziała cicho. — Niech mnie pan weźmie pod rękę, taka ślizgawica.
Oparła się mocno na jego ramieniu. Używała jakichś ostrych, ale przyjemnych perfum.
— Wiem, że i pana spotkała bolesna strata. Miałam nawet zamiar być na pogrzebie. Bardzo szanowałam pańskiego ojca. Niestety byłam tego dnia zaziębiona. Cóż pan porabia?
Powiedział krótko, że niedawno wrócił z wojska i że teraz studiuje architekturę.
— A poza tym?… Bywa pan dużo?
— Nie. Prawie wcale.
— Nie jest pan zaręczony?
Jakąż miałby ochotę dać do zrozumienia tej natarczywej kobiecie, że nigdy jej nie upoważniał do stawiania tego rodzaju pytań. W jej sposobie bycia brzmiał jednak jakiś ton obojętnej poufałości.
— Nie, proszę pani.
— Więc ta piękność z kawiarni ma do pana pretensje… nie uzasadnione.
Zmarszczył brwi:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.