Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnych pretensji nie ma.
— Możliwe, że mi się zdawało. Dziękuję panu za odprowadzenie. Tu właśnie mieszkam — zatrzymała się przed jedną z kamienic przy ulicy Wiejskiej. — A pan teraz dokąd?
— Na Krakowskie, do domu.
— Czekają z obiadem?
— Czeka obiad.
— Tylko obiad?
— Tylko.
— Jakto? Pan jest zupełnie samotny?
— Zupełnie.
Pani Domidecka kiwnęła głową:
— Potrafię panu współczuć. To jest okropne. To siadanie do stołu, przy którym nie ma do kogo ust otworzyć. Ja też jestem sama… Wie pan co, panie Justynie?… Niech pan wstąpi do mnie i zje ze mną obiad!
Nie miał najmniejszej ochoty i bąknął:
— Bardzo żałuję…
— Nie, nie ustąpię. Domyślam się, że obiad w moim towarzystwie nie będzie dla pana żadną rozrywką, ale niech pan mi nie odmawia. Czasami można zrobić coś przez grzeczność dla starej znajomej… Nawet dla — za starej!
Zaśmiała się i zajrzała mu w oczy.
— To jest żart, proszę pani — powiedział rumieniąc się.
— Więc chodźmy.
Nie czekając na jego zgodę, weszła do bramy. Poszedł za nią. Na pierwszym piętrze drzwi otworzyła schludnie, a nawet elegancko ubrana pokojówka. Pani Domidecka wydała dyspozycję dostawienia drugiego nakrycia w jadalni, po czym wprowadziła Justyna do małego różowego saloniku i zostawiła go samego.
Salonik od góry do dołu obwieszony był i obstawiony różnego formatu portretami i fotografiami pani domu. Z braku innego zajęcia zaczął się im przyglądać.
— Czego ona ode mnie chce? — myślał, starając się znaleźć odpowiedź w błyszczących oczach, powtórzonych tu sto razy i obserwujących go z każdego zdjęcia.
Po kwadransie usłyszał za sobą głos: