Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

Jej oczy jarzyły się, krótka suknia odsłaniała kształtne nogi prawie do kolan. Justyn przez mgnienie zawahał się. Pani Domidecka odsunęła się trochę, zostawiając mu wolny wąski rąbek tapczanu i powiedziała:
— Proszę sobie wyobrazić, że pielęgnuje pan chorą. Zwykły akt miłosierdzia.
— Rozkaz! — mniej pewnym tonem powtórzył Justyn, wziął filiżankę z kawą i usiadł, starając się nie dotykać leżącej, co jednak było niemożliwe. Czuł wyraźnie ciepło jej ciała. Nadrabiając miną podawał jej łyżeczką mocny pachnący płyn. Drżała mu lekko ręka, gdy łyżeczką dotykał pełnych czerwonych warg.
— Dziękuję — szepnęła — zrobimy małą przerwę.
Odstawił filiżankę i chrząknął.
— Niepotrzebnie piłem — pomyślał.
— Jakże piękne ma pan ręce — odezwała się Dolly, biorąc jego dłoń — pamiętam je jeszcze z tych czasów, gdy najczęściej bywały zamazane atramentem.
Zaśmiali się oboje. Chciał cofnąć rękę, lecz ją przytrzymała.
— Czy to takie przykre? — zapytała.
— Co mianowicie?
— Dotyk moich palców?
— O, bynajmniej… Może jeszcze kawy?
Nie odpowiedziała. Uniosła się na łokciu i przesunęła dłonią po jego twarzy.
— Czy ty wiesz, chłopcze, że jesteś piękny?… Że nie widziałam jeszcze takich oczu, takich rzęs, brwi, ust…
Lekko muskała koniuszkami palców jego powieki, wargi, policzki…
— Kobiety muszą ginąć z miłości do ciebie… Czy już nauczyły cię całować?…
Jak przez mgłę widział jej oczy gorejące nieznanym ogniem i drgające nozdrza. Czuł w skroniach gwałtownie przyśpieszone tętno. Krew napływała coraz silniejszymi falami do mózgu.
Dolly przyciągnęła go do siebie i wpiła się w jego usta.
Justyn wbrew przypuszczeniom pani Domideckiej nie tylko