Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

Oznajmiono mu teraz, że był telefon z Mazowieckiej. Spodziewał się, że to od Janki. Po jej dość dziwnym zachowaniu się w cukierni mógł oczekiwać jeżeli nie wyjaśnień, to w każdym razie kilku słów życzliwych. Miał nawet trochę nadziei, że Janka po namyśle zgodzi się zostać w Warszawie.
Okazało się jednak, że Janka już położyła się do łóżka. Monika, która odebrała telefon, była nawet trochę zaniepokojona:
— Biedna Janeczka — mówiła z przejęciem — wróciła z Konserwatorium z bólem głowy. Nie jadła wcale obiadu ani kolacji i poszła do siebie. Obawiam się, czy to nie zaziębienie. Ale nie chciała nawet zmierzyć temperatury. Taka uparta.
— Mówiono mi w domu, że telefonowała do mnie.
— To nie ona. Ja telefonowałam. Chciałam pójść do kina. Ale pana nie było w domu.
— Bardzo żałuję — zapewnił szczerze Justyn. — Powetujemy to sobie jutro, jeżeli będzie pani miała ochotę.
— A może pan nie będzie miał czasu?… Ja doprawdy boję się, że jestem natarczywa.
— Panno Moniko!
— No tak. Wciąż narzucam się panu. A pan jest zbyt dobrze wychowany, by mi otwarcie powiedzieć, że go nudzę.
— Więc daję pani słowo — odpowiedział porywczo — że stokroć wolę pani towarzystwo, niż czyjekolwiek inne!
Pomyślał w tym momencie o Dolly i był zupełnie szczery.
Po tamtej stronie zapanowała dłuższa cisza. Wreszcie odezwał się cichszy niż przed tym głos Moniki:
— To bardzo ładnie z pańskiej strony. Bardzo!
— To przecież zrozumiałe, panno Moniko.
— Więc Jutro.
— Tak, jutro.
— Dobranoc, panie Justynie.
— Dobranoc pani.
— Hallo!… Hallo!…
— Słucham?
— Chciałam jeszcze powiedzieć, że... pan jest bardzo dobry!