Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę panią, proszę tutaj. Mała chwileczka. Pan zaraz będzie służył, tylko skończy ubierać się.
— Dziękuję. Zaczekam — z uśmiechem skinęła jej głową Monika — proszę powiedzieć panu Justynowi, by nie śpieszył się. Mam czas.
Zdjęła kapelusik i zaczęła ściągać rękawiczki, gdy wzrok jej padł na pęk czerwonych róż, leżących na stole. W pierwszej chwili krew uderzyła jej do twarzy:
— Czyżby to dla mnie?…
Szybko zbliżyła się do stołu i sięgnęła po kwiaty, lecz jednocześnie jej wzrok zatrzymał się na porzuconej obok i widoczniej niecierpliwie rozdartej kopercie. Na kopercie był adres Justyna, wypisany dużym kobiecym pismem. Obok leżał zmięty arkusik eleganckiego papieru listowego.
Stała i szeroko rozwartymi oczami patrzyła na to wszystko, jakby widziała przed sobą cały obraz jakiejś strasznej katastrofy, jakby niespodziewanie odkryła czyjąś wstrząsającą tajemnicę.
Mimo woli wyciągnęła rękę i wzięła list. W nozdrza uderzył zapach zmysłowych, agresywnych perfum.
— Co ja robię! — opamiętała się i czym prędzej odłożyła list.
Leżał teraz tak, że widoczne były słowa:
„…życia dałabym za jeszcze jedną noc przed…“
Monika oczu od nich oderwać nie mogła:
— Więc to tak — szepnęła bezgłośnie — więc to tak?…
I wszystko nagle stało się zrozumiałe: to ona ta nieznajoma kobieta, która bezwstydnie wabi go do siebie, która używa tych wyuzdanych perfum i posyła mu te wstrętne róże, to ona jest sprawczynią wszystkich nieszczęść Justyna!
Monika była półprzytomna:
— Dlaczego Marek ukrywał to przede mną! Kim jest ta okropna kobieta?… Dałaby życie za noc z nim! Bezwstydna!…
Oczywiście, to jakaś wyrafinowana szantażystka, jakiś potwór, bez sumienia, bez czci, bez godności… Musiała go omotać jakimiś nieuczciwymi intrygami!…
— Gdybym mogła przeczytać ten list. Wiedziałabym wszystko — gorączkowo myślała Monika.