odjeżdżającym tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie zauważył.
Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:
Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z dugiej prawdopodobnie to samo po polsku:
U dołu drobnemi literkami dodano: „Strój balowy — ordery“.
Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7. Odnieść?... A może dadzą złotego, lub dwa?... Spróbować nie zaszkodzi, Nr. 7, to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Na tablicy lokatorów przy nazwisku Al. Rakowieckiego widniał Nr. 3-ci mieszkania, I-e piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał zagranicę.
— Pech.
Wzruszył ramionami i, trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucką. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę.
Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spa-