żością zielonego sukna i małe stoliczki, pokryte białemi serwetkami, zastawione tacami, na których piętrzyły się ciastka i tartinki.
Nikogo jeszcze nie było. Dyzma przeszedł kilka pokojów i zawrócił. Usiadł w salonie na kanapie. Z drugiego końca mieszkania dolatywały odgłosy jakiejś sprzeczki, która widocznie ożywiła się, gdyż słowa brzmiały coraz wyraźniej.
— Nie dasz? Nie dasz? — krzyknął głos męski.
Nastąpiła dłuższa tyrada głosu niewieściego. Nikodem zdołał z niej wyłapać jedynie epitety, gdyż te były specjalnie akcentowane:
— Próżniak... takiego darmozjada... To szantaż!... niewdzięcznik!...
— Ostatnie słowo! — zabrzmiał głos męski — dasz dwieście?
— Nie dam!
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Sprzeczka ucichła, po chwili do salonu weszła uśmiechnięta pani Przełęska. Za nią z miną uprzejmą wsunął się Krzepicki. Jednocześnie w drzwiach od przedpokoju stanął jakiś staruszek z ogromną łysiną.
Pani Przełęska witając i prezentując gości zaczęła uskarżać się na niepunktualność naszych panów. Staruszek, którego tytułowano panem profesorem, był głuchawy i to mocno. To też pani domu musiała mu powtarzać bardzo głośno swoje spostrzeżenie o wadzie niepunktualności coś ze cztery razy. Za każdym razem profesor powtarzał:
— Przepraszam, że co?
Była już w rozpaczy, gdy przyszedł jej na pomoc Krzepicki. Stanął przed profesorem i rzekł z układnym uśmiechem:
— Tara-tara-bum-cyk-cyk, stara fujaro!
Staruszek kiwnął głową i powiedział z przekonaniem:
— A tak, tak, wieczory są już zimne.
Dyzma wybuchnął śmiechem. Szalenie mu podobał się dowcip Krzepickiego, a że pani Przełęska wyszła witać nowych gości, rzekł:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.