— Zgadzam się — mówił — tem chętniej, że szczęśliwy początek wróży równie szczęśliwe zakończenie.
— Jakto? — zdziwił się Dyzma — przecie już sprawa skończona?
— Sprawa kontyngentu — tak. Ale ja uważam, kochany panie Nikodemie, że przydałaby się panu tantjema, przypuśćmy sto, a może i sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Co?
— No?
— Jest na to sposób, ściślej mówiąc, pan ma na to sposób.
— Ja?
— Pan, kochany panie Nikodemie. Oczywiście kosztować to będzie wiele starań i zabiegów. Czy pan ma stosunki w Ministerstwie Komunikacji?
— Komunikacji? Hm... znalazłyby się.
— Otóż to — ucieszył się Kunicki — otóż to! A mógłby pan otrzymać większe dostawy podkładów kolejowych?... Co? To jest dopiero interes! Na tem dopiero robi się pieniądze!
— Pan już na tem robił? — zapytał Dyzma.
Kunicki zmieszał się:
— Ach, myśli pan o tym procesie? Zaręczam panu — wszystko było dęte. Wrogów siać nie trzeba... Dęte. No i sąd musiał mnie uniewinnić. Miałem niezbite dowody w ręku.
Uważnie przyglądał się Dyzmie, a że ten milczał, Kunicki zaniepokoił się:
— Sądzi pan, że ten proces może nam teraz przeszkodzić w uzyskaniu dostaw?
— Pomódz, nie pomoże.
— Ale da się zrobić? Co? W razie czego, przecie są dokumenty, mam je w ręku, w razie jakichś zastrzeżeń mogę powtórnie udowodnić...
Mówił jeszcze długo, rozwodząc się nad szczegółami i cytując fragmenty swojej obrony w sądzie.
Zbliżała się już północ, gdy spostrzegł senność słuchacza:
— Ale pan jest zmęczony! No, wyśpi się pan i tak.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.