Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

kie swoje wartości wystawiają w witrynach. Przepraszam pana za tę metaforę. Pan napewno nie znosi metafor?
Nikodem nie wiedział, co znaczy to słowo, odparł więc na wszelki wypadek:
— Dlaczego... owszem...
— Pan jest uprzejmy. Ale to nie jest pański gengre. W panu nic niema z baroku. Trafnie pana określiłam?
Dyzma zaczął się wewnętrznie irytować. Nie wyobrażał sobie, by można było słuchać kogoś, mówiącego przecie po polsku i nierozumieć ani jednego zdania.
— Owszem — bąknął.
— Ach, pan nie lubi mówić o sobie.
— Nie. Niema o czem.
Chwilę milczał i dodał innym tonem:
— Może popłyniemy do tego lasku? — wskazał dość odległy brzeg, porośnięty sośniną.
— Dobrze. Ale teraz je będę wiosłowała, a pan przejdzie do steru.
— Nie zmęczy się pani?
— Nie. Trochę gimnastyki nie zawadzi.
Łódź była dość wąska i chybotna. Wymijając się musieli trzymać się siebie, by nie stracić równowagi.
— Umie pan pływać? — zapytała.
— Jak siekiera — odparł Nikodem i zaśmiał się.
— I ja nie umiem. Musimy zatem zachować ostrożność.
Dopływali do lasku, powietrze było nasycone zapachem rozgrzanego w słońcu żywicznego igliwia.
— Wysiądziemy? — zapytała.
— Możemy. Posiedzimy trochę w cieniu.
— Tak, upał ogromny.
Dziób łodzi ślisko osiadł, na piasczystym brzegu. Wyżej, gdzie zaczynały się drzewa, ziemia pokryta była gęstym wełnistym mchem.
— Ślicznie tu, prawda? — zapytała Nina.
— Niczego sobie.
Siedli na mchu i Nikodem zapalił papierosa.
— Czy bardzo zdziwił pana mój list?
Dlaczego, Ucieszył mnie bardzo — odparł Dy-