zmy u pani Przełęskiej była chwila, gdy pociągnąwszy łyk kawy, powiedział:
— A ja tu przyszedłem z propozycją. Panie Krzepicki, pan nie posiada żadnej posady?
— Nie.
— A ma pan chęć?
— Naturalnie! — klasnęła pulchnemi rączkami pani Przełęska.
— Bo, widzi pan, — ciągnął Nikodem — ja będę teraz potrzebował sekretarza. Sekretarz prezesa banku, to przecież nie byle co. To musi być znaczy inteligentny, sprytny i wogóle, faktycznie odpowiedzialny. Uważasz pan?
Krzepicki oblizał wargi i zrobił niedbałą minę.
— Dziękuję, panie prezesie, ale nie wiem, czy potrafię. Pozatem... hm... powiem otwarcie, pan prezes mi tego za złe nie weźmie, ale ja chyba nie nadaję się do funkcyj urzędniczych. Stałe godziny biurowe, codzienne wczesne wstawanie...
Dyzma klepnął go po kolanie:
— Nic się pan nie bój! Żadnych stałych godzin. Będziesz pan siedział w pracy tylko wtedy, gdy ja będę siedział, a co panu się zdaje, że prezes, to ma siedzieć kamieniem? Od tego jest, panie dyrektor. My będziemy tylko od głównych spraw, od ważniejszych. No, daj pan rękę!
Pani Przełęska wybuchnęła entuzjazmem. Z emocji zaczęła Krzepickiego „tykać“, namawiając go gwałtownie do natychmiastowego przyjęcia propozycji.
Zyzio uśmiechnął się i podał rękę:
— Bardzo dziękuję panu prezesowi. Ale czy można spytać jaką gażę pan prezes mi przeznaczy?
Nikodema mile połechtał „pan prezes“. Wziął się w boki i zapytał:
— No, a ile pan chciałbyś?
— Czy ja wiem?,...
— No, śmiało — zachęcał Nikodem.
— Jak pan prezes uważa.
Dyzma uśmiechnął się dobrotliwie:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.