Szmalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.
— Niech będzie za psie.
Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę. Rzeczwiście, w spodniach była szklana cygarniczka, a we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.
Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk:
„Strój balowy — ordery“.
Rzucił okiem na frak. Raut... Jedzenie, dużo jedzenia i to darmo...
— Warjat jestem — pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: — 15-go lipca r. b. o godz. 8-ej wieczór.
Myśl nie dawała się odpędzić.
— Panie Walenty, dziś piętnasty? — zapytał.
— A piętnasty.
— A która to godzina będzie?
— A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.
Dyzma stał chwilę nieruchomo.
— A cóż mi zrobią? — pomyślał. — Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, napewno tyle ludzi tam będzie...
Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.
Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział — o ile książki opisywały prawdę, — że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne przedsięwzięcie. Zwłaszcza, jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.