jeszcze sprawiedliwość na świecie... A jakby w jakiej gazecie napisali, że pan prezes swego byłego zwierzchnika...
— Co? — ryknął Dyzma.
— Czego pan krzyczy, panie prezesie, co pan myśli, że mi pan język zawiąże? Teraz pańskie na wierzchu, ale zobaczymy jeszcze. Idę... Dowidzenia...
Ukłonił się i ruszył ku drzwiom.
— Czekaj pan! — zawołał Dyzma.
Boczek stanął, patrząc zpodełba:
— Czekam, panie prezesie.
— Co pan chciał zrobić?
— Cóż ja mogę zrobić?
— Uuu... gadzina! — Nikodem splunął na dywan.
Zatarł ślady nogą i siadając za biurkiem wziął słuchawkę telefonu. Wymienił jakiś numer i po chwili odezwał się:
— Tu mówi prezes Banku Zbożowego Dyzma. Dzień dobry, panu dyrektorowi.
— ...........
— Dziękuję. Tak sobie. A panie dyrektorze, czy nie wsadziłby pan do swojej fabryki jednego faceta?...
— ...........
— Owszem, niczego, zdolny... tak... tak... Nazywa się Boczek, Józef Boczek.
— ...........
— Więc zrobione?... Dziękuję bardzo... zależało mi, owszem... Dowidzenia.
Odwrócił się do uśmiechniętego Boczka i powiedział:
— No, niech tam pana szlag trafi. Dam panu miejsce.
— Dziękuję uprzejmie panu prezesowi.
— Tylko uważaj pan, panie Boczek, — podszedł doń i grubą pięść podniósł pod sam nos byłego szefa — tylko uważaj pan: mordę na kłódkę!
— Rozumiem, panie prezesie, ani pary z gęby — ukłonił się i dziobnął nosem w pięść Dyzmy.
Nikodem usiadł przy biurku i na kartce z notesu napisał adres.
— Zgłosi się pan tam jutro o pierwszej.
— Dziękuję panu prezesowi.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.