szej zjawił się Boczek. Istotnie, zachowywał się z wielką pewnością siebie. Zdaleka wiało od niego wódką.
Dyzma zmienił taktykę.
Podał Boczkowi rękę, podsunął mu krzesło i zapytał, jak mógł najuprzejmiej, czem może służyć. Natomiast Boczek tem pewniej się czując, nie krępował się ani w słowach, ani w gestach. Posunął się nawet do takiej poufałości, że klepnął pana prezesa po ramieniu.
Tego Dyzmie było już zanadto. Zerwał się z miejsca i wrzasnął:
— Wont! Cholero! Wont!
Boczek patrzał nań jadowicie i wstał:
— Popamiętasz jeszcze mnie, widzisz go, szyszka!
— Czego ty chcesz odemnie? Pieniędzy, draniu, chcesz? — pienił się Dyzma.
Boczek wzruszył ramionami:
— Pieniądze też przydadzą się.
— Uuu... swołocz!...
Nikodem wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych, po namyśle dorzucił drugie dwadzieścia.
— Czego pan piekli się, panie Nikodemie — pojednawczo zaczął Boczek — przecie ja panu żadnej krzywdy nie chcę zrobić...
— Nie chcę, nie chcę, a czego pan mordę rozpuszczasz przy moim sekretarzu, co?
Boczek usiadł:
— Sza, panie Nikodemie. Czy nie lepiej nam żyć w zgodzie? Pan mnie pomożesz, a ja panu szkodzić nie będę...
— To nie dałem może panu posady?
— Co mi za posada, — wzruszył ramionami Boczek — osiem godzin człowiek tyra za głupie czterysta złotych. A przytem w fabryce taki huk, że nerwy nie strzymają. To nie dla mnie...
— Może pana ministrem zrobić, co? — zadrwił Dyzma.
— Co pan kpisz, panie Nikodem, a niby dlaczego pana zrobili prezesem banku
— Bo rozum mam, rozumiesz pan?
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.