Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

Po obu stronach piętrzyły się jednostajne kamienice z czerwonej cegły: — fabryki. Jednost ne mury tu i owdzie dzielił wysoki drewniany parkan, lub mały drewniany domek, w którego oknach pobłyskiwało światło małych żarówek z za żółtych firanek. Były to knajpy robotnicze, tak mało różniące się jedna od drugiej, że trudno byłoby je rozpoznać.
Nikodem szedł pewnym krokiem, aż pchnął wąskie drzwi.
Odrazu ogarnął go zapach piwa i kiszonej kapusty. Szeroka lada, oszklona i przysłonięta białemi firaneczkami, zajmowała połowę niedużej salki, której kamienną podłogę pokrywały świeże trociny.
Z za zielonej kotary dochodziły głośne dźwięki harmonji i skrzypiec. Za ladą stał ponury mężczyzna o czerwonej twarzy i dwie podstarzałe kobiety. W bufetowej sali tylko dwa stoliki były zajęte.
Nikodem podszedł do szynkwasu:
— Większą? — zapytał gospodarz.
— Lej pan — odparł Dyzma.
Wypił i sięgnął po dzwonko śledzia.
— No co, panie Malinowski, jak idzie?
— Ot, pomału.
— A gra u pana Ambroziak, harmonista Ambroziak?
— Bo co? — nieufnie zapytał gospodarz.
— Nalej pan — powiedział Dyzma i wypił.
Przekąsił grzybkiem.
— Pan mnie nie pamięta, panie Malinowski, co?
— Tylu się ludzi zna — obojętnie zauważył knajpiarz.
— Jestem Pyzdraj. „Pod Słoniem“ na Pańskiej grałem.
— Na Pańskiej?
— Tak. Mandolinista. Nazywają mnie Pyzdraj.
Restaurator nalał bez prośby kieliszek.
— A tak, owszem... No i jak tam?
— Żyje się...
Łyknął wódkę i zapytał: