Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— A tam — wskazał podbródkiem na kotarę — gra Ambrodziak? Niech pan powie, to mój kolega...
— Gra — lakonicznie odparł restaurator.
Nikodem wziął wykałaczkę w zęby i uchylił zielonego kretonu.
Tu było więcej osób, a orkiestra grała długo, widocznie na zamówienie.
Jednakże harmonista spostrzegł Dyzmę i gdy tylko skończyli tango, zbliżył się ku niemu:
— Dobry wieczór, Pyzdraj.
— Dobry wieczór — odparł prawie wesoło — z tej okazji daj pan większe piwo, panie Malinowski.
— No, jak przyszedł stary kompan — dodał harmonista — to daj pan dwie z kropelkami.
Wypili.
— Interes macie? — zapytał Ambroziak.
Nikodem kiwnął głową.
— A wy teraz gdzie pracujecie?
— Ja, — odparł po chwili wahania — et na prowincji.
— Żyjecie?
— Żyję.
— No, jak macie interes to siądziem zboku.
Wzięli swoje kufle i poszli pod okno.
— Ambroziak, — zaczął Dyzma — musicie mnie po starej znajomości zrobić jedną rzecz...
— Jaką rzecz?
— Ludzi mi trzeba trzech, czterech ludzi, takich, co pietra nie mają, a gładko się załatwią.
— Mokra robota? — zagadnął harmonista przyciszonym głosem.
Nikodem pokiwał się na krześle:
— Jeden facet dojadł mi do żywego.
— Gość polityczny? — zaciekawił się Ambroziak.
— Nie, gdzież tam... taki.. drań..,
— I co? Trzeba ukatrupić?
Nikodem poskrobał się po ramieniu:
— Nie, poco, tylko zamknąć pysk, żeby nie gadał...
Harmonista wychylił kieliszek i splunął: