Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

cych w bramie przykucnął i ostrożnie wychylił głowę tuż nad ziemią, poczem cofnął się i szepnął:
— Jest.
Kroki zbliżały się i po minucie ujrzeli niskiego, grubego człowieka w czarnej jesionce. Gdy minął bramę, wysunęli się za nim.
Obejrzał się.
— Panie, — zawołał szczupły blondyn — ma pan zapałkę?
— Mam — odparł tamten i przystanął, sięgając do kieszeni.
— Pan się nazywasz Boczek? — nagle zapytał blondyn.
Grubas przyjrzał się mu:
— Skąd pan mnie zna?
— Skąd, a stąd, draniu, że mordy nie trzymasz na kłódkę!
— Kiedy...
Nie dokończył. Potężny cios twardej pięści rozmiażdżył mu nos i górną wargę. Jednocześnie otrzymał z tyłu uderzenie w głowę i silne kopnięcie w brzuch.
— Jezu! — krzyknął i potoczył się do rynsztoka.
Pod czaszką uczuł szum, w ustach smak krwi.
Napastnicy nie uważali jednak roboty za skończoną. Jeden pochylił się nad leżącym i walił go pięściami w brzuch i w piersi, drugi zbiegł na jezdnię i wymierzył obcasem dwa straszliwe ciosy w twarz.
Okropny ból poderwał leżącego. Z nieprawdopodobną, jak na jego tuszę, szybkością, stanął na równe nogi i rozpaczliwym głosem ryknął:
— Ratunku! Ratunku!...
— Zatknij mu pysk! — zdyszanym szeptem zawołał blondyn.
Drugi chwycił leżący na chodniku kapelusz ofiary i przytknął go do zmasakrowanej twarzy.
— Ratunku... ratunku — krzyczał ten bez przerwy.
Zdaleka na rogu ulicy przystanął ktoś.
— Te, Franek, ktoś idzie.
— Ratunku! Ratunku...