Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

Początkowo przeraził się faktu śmierci Boczka. Przyszło mu na myśl, że śledztwo dojdzie jednak do niego. Bał się też, że widmo zamordowanego nie da mu spać po nocach.
Z drugiej strony świadomość nieistnienia tego, wysoce niebezpiecznego człowieka, świadomość bezpieczeństwa i zniknięcia wiszącej dotychczas nad głową groźby, była uczuciem silniejszem od obaw, które z biegiem czasu malały do zera.
Któż jego, prezesa banku, może posądzić o podmawianie jakichś bandytów do mordu!
Zresztą, czyż on, Dyzma, winien jest śmierci Boczka? Przecież jej nie chciał.
— Sam sobie winien. Głupia pała... Doigrał się...
Do gabinetu wszedł Krzepicki. Zamknął za sobą drzwi i z tajemniczym uśmiechem powiedział:
— Panie prezesie, czy zechce pan przyjąć pewnego interesanta? Interesanta bardzo ciekawego.
— Kogo?
— Pańskiego dobrego znajomego.
Dyzma zbladł jak płótno. Zerwał się z miejsca i, drżąc na całem ciele, zapytał nieswoim głosem:
— Kto?!...
Opanował go nieludzki strach, że tam za drzwiami czeka Boczek, pokrwawiony, ze zmasakrowaną twarzą...
— Co panu jest, panie prezesie? — z niepokojem zapytał Krzepicki.
Dyzma oparł się o biurko.
— Pan jest chory?
— Nie, nic... Więc kto tam jest?
— Kunicki.
— Ach, Kunicki... Dobrze...
— Przyjmie go pan?
— Dobrze.
Po chwili do gabinetu wpadł Kunicki. Rumiany i ruchliwy, jak zawsze. Już w progu rozpoczął powitania, wyrzucając szepleniące słowa z niesłychaną szybkością.
Nikodem patrzał na niego kilka minut, nie mogąc na tyle się skupić, by zrozumieć, co mówi.