Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

potrzebne człowiekowi, mającemu tak genjalną głowę.
Wejście Krzepickiego z korespondencją przerwało potok jego wymowy. Pożegnał się z Dyzmą, zamawiając się na jutro i wyszedł.
— To znany spryciarz — zauważył Krzepicki.
— Ho, ho i jaki — potwierdził Nikodem — takiego nie łatwo wykiwać.
Długa twarz Krzepickiego rozszerzyła się w lekceważącym uśmiechu:
— Mojem zdaniem, panie prezesie, niema takiego wielkiego spryciarza, któryby nie znalazł większego, co go nabije w butelkę.
Dyzma roześmiał się szczerze. Sam siebie uważał właśnie za takiego spryciarza. Wydało mu się nawet, że rozumie to i Krzepicki, co zdawał się mówić poufały uśmiech na jego twarzy.
— No, co pan kalkulujesz? — zapytał Dyzma.
— Kalkuluję — odparł Krzepicki, spuszczając oczy — że nasze czasy należą do tego, co umie łapać okazję.
— Niby jaką okazję?
Krzepicki zadarł głowę, przeciągnął dłonią po ostro wystającej grdyce i rzucił niedbale:
— Koborowo, to piękny grosz.
— Ba!...
— Nie każdemu się zdarza...
Dyzma pokiwał głową:
— A ot Kunickiemu się zdarzyło.
— A może zdarzyć się i... panu.
Nikodem spojrzał nań nieufnie:
— Mnie?...
— Świat należy do tych, co umieją skrupuły wyrzucić za okno.
— Niby nie być skrupulantami?...
Krzepicki nie odpowiedział i tylko bacznie obserwował oczy Dyzmy.
— Panie prezesie — zaczął po chwili, cedząc słowa. — Wie pan, że jestem dla pana więcej niż życzliwy?
— Wiem, — odparł Dyzma.
— Otóż, chcę być szczery. Dla pańskiego dobra, a nie