Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

przeczę, że i dla mojego. Dziś tylko ten traci, kto jest głupi.
Zamyślił się, a zniecierpliwiony Dyzma zawołał:
— No, gadajże pan do cholery!
— A nie pogniewa się pan prezes?
— Cóż to, masz mnie pan za głupiego?
— Boże broń i dlatego mówię...
Przysunął krzesło i spoważniał:
— Panie prezesie, czy żona Kunickiego wciąż kocha się w panu?
— I to jak! Codzień ot takie listy przysyła.
— To bardzo dobrze.
Pochylił się do ucha Nikodema i zaczął mówić.
Było już po trzeciej, gdy obaj wyszli z banku i wsiedli do samochodu.
— „Oaza“ — krzyknął Dyzma szoferowi, i klepnął swego sekretarza po kolanie — a pan to też masz łeb na karku. Żeby się tylko udało!
— Dlaczego się nie ma udać? Więc sztama? — wyciągnął rękę.
— Sztama! — ścisnął ją mocno Dyzma.
Tegoż wieczora prezes Nikodem Dyzma złożył wizytę inżynierowi Romanowi Pilchenowi, ministrowi komunikacji.
Był to drobny brunet, zawsze uśmiechnięty i pogodny, znany ze swej pasji zdrabiania wyrazów. Jego żona, siwiejąca szatynka, o wybitnie semickim typie i sam minister przyjęli Dyzmę owacyjnie.
— Prezesuniu kochanieńki — zawołał Pilchen na jego widok — ależ to słówko w cyrczku! Niechże cię kaczuszki podepczą! Myślałem, że szlaczek mnie trafi ze śmiechu! To się nazywa określonko!
— Może niezbyt salonowe — ciągnąc słowa potwierdziła jego żona — ale zato bardzo męskie.
— Słuszniutko, racyjka, mamy w naszym kraiku zadużo ugrzeczniaków i fajtłapków, zadużo cukiereczków! Silne słówko tak działa jak kubełeczek zimniutkiej woduni.