Sekundy zdawały się godzinami.
Nagle usłyszał człapanie pantofli. Przez szparę sąsiednich drzwi wpadła smuga światła i na progu sypialni stanął Ignacy z rewolwerem w ręku:
— Co się stało?
— Zapal prędzej światło.
Macanie ręką po ścianie i miękki trzask kontaktu. Pokój zalało światło, oślepiające, rozkoszne, zbawcze światło.
— Co się stało, panie prezesie?
Dyzma usiadł na łóżku:
— Nic. Przez sen zdawało mi się... że ten... że złodziej...
— A ja się przestraszyłem. No, chwała Bogu.
— Nerwowy jestem. Wiesz co, Ignacy, weź swoją pościel i będziesz tu spał na otomanie.
— Jak pan rozkaże.
— Aha i idź do kredensu, nalej mi szklankę wódki i przynieś. To dobrze mi zrobi.
Gdy wypił dwoma haustami i zjadł na przekąskę jakiś czerstwy pasztecik, a Ignacy ułożył się na otomanie, Nikodem uczuł zupełny spokój:
— Tfu, baba ze mnie — powiedział do siebie, odwrócił się do ściany i zasnął kamiennym snem.
Krzepicki obejrzał plenipotencję i zwracając ją Dyzmie, rzekł:
— W absolutnym porządku.
— A dowiedział się pan, kto w Ministerstwie będzie ten „gips“ załatwiał?
— Owszem. Niejaki Czerpak, naczelnik wydziału.
— Jak? Czerpak? Śmiesznie się nazywa. Ale nie o to się rozchodzi. Grunt — co to za gość?
— Nie znam go, ale podobno można z nim gadać. Zresztą minister Pilchen przez sam fakt osobistego