W gabinecie prezesa Banku Zbożowego punktualnie o godzinie pierwszej zadzwonił telefon.
— Psiakrew — z dobrze udaną irytacją zawołał Nikodem — pozwoli pan, panie Kunicki, że dowiem się, kto tam czego chce.
— Ależ proszę, proszę, kochany panie Nikodemie — podskoczył Kunicki.
— Słucham!...
— ...
— Co?... Kogo?...
— ...
— A, dzień dobry panu, owszem, wypadkiem udało się panu. Pan Kunicki jest właśnie u mnie.
Podał słuchawkę Kunickiemu:
— To naczelnik Czerpak. Szukał pana po całem mieście.
Kunicki chwycił słuchawkę:
— Hallo!... Moje uszanowanie panu naczelnikowi, moje uszanowanie. Czem mogę służyć panu naczelnikowi?
Dyzma wstał i podszedł do okna. Słuchał. Był tak podniecony, że literalnie wpił się palcami w parapet. Słuchał.
Stopniowo zaczął się uspakajać. Rozmowa potwierdziła jego nadzieje.
Głos Kunickiego zwolna przeszedł w dźwięk niepokoju, przerażenia i zajęczał prośbą, później, gdy odkładał już słuchawkę, zawołał z nieukrywaną rozpaczą:
— Cóż ja pocznę! Cóż ja pocznę!
— Bo co się stało? — zapytał Dyzma ze współczuciem.
Kunicki rzucił się na krzesło i otarł pot z czoła. Szepleniąc jeszcze bardziej niż zwykle, zaczął opowiadać Nikodemowi, że żądają koniecznie dokumentów z procesu, że musi je dostarczyć najpóźniej do jutra do ósmej wieczór, a że ruszyć się nie może, bo ma audjencję u ministra o jedenastej rano, a minister przecie wieczornym pociągiem wyjeżdża na cały miesiąc.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.