— Ratuj, pan, kochany panie Nikodemie, radź co zrobić? Co począć?
— Hm... prosta rada: depeszuj pan do Koborowa, by panu te dokumenty wysłali.
— Ba! — zawołał Kunicki — żeby to było możliwe! Dokumenty są w kasie ogniotrwałej, a klucze przecie mam ze sobą.
— No, to trzeba zaraz kogoś posłać. Ma pan przecie swój samochód. Może szofera?
— Szofera?! Królu złoty! Jakże ja mogę szoferowi dać klucze od kasy?! Tam są pieniądze, i papiery, i biżuterja, i najróżniejsze dokumenty olbrzymiego znaczenia... Boże, Boże, co począć, co począć?!...
Dyzma zamyślił się:
— No dobrze, a nie ma pan w Warszawie nikogo zaufanego?
— Nikogo, nikogo, ani żywej duszy!
— No, to na dostawy trzeba pogwizdać.
— Panie, ależ to miljony, to miljony! — oburzył się Kunicki. — Marzyłem o tem od lat! I teraz nagle... ach ja idjota czemuż nie zabrałem!...
— Czego?
— No, tej zielonej teczki, którą pokazywałem panu... Pamięta pan?...
Wtem Kunicki uderzył się w czoło. Chciał coś powiedzieć, lecz przygryzł wargi.
— Owszem, pamiętam. Zielona teczka — rzekł spokojnie Dyzma.
— Byłby jeden sposób — odezwał się po pauzie Kunicki tonem wahania — byłoby jedno wyjście... ale...
Dyzma spuścił oczy, by Kunicki nie mógł w nich dojrzeć wyrazu oczekiwania.
— Jaki sposób?
— Hm... Nie śmiałbym nawet prosić... Ale sam pan wie, jakie to ważne dla mnie... Dla mnie i dla pana też...
— Pewno. Miljony pieszo nie chodzą.
— Drogi panie Nikodemie — wybuchnął Kunicki —
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.