pan jest jedynym człowiekiem, który może uratować całą sprawę.
— Ja? — nieszczerze zdziwił się Dyzma.
— Pan, pan, bo tylko panu jednemu mogę zaufać. Panie Nikodemie, kochany królu złoty, niechże mi pan nie odmawia!
— Niby czego?
— Wprawdzie zmęczy się pan trochę, ale co to znaczy w pańskim młodym wieku! Kochany panie Nikodemie, niech pan machnie się do Koborowa!
Wyjął z kieszeni skórzany woreczek, w którym pobrzękiwały klucze.
— Niechże pan mnie ratuje. W panu jedyna nadzieja!
Nikodem wzruszył ramionami:
— Ja tam nie lubię grzebać się po cudzych schowkach.
— Królu złoty! — Kunicki złożył ręce błagalnym ruchem.
— Nikodem udawał, że się namyśla:
— I trzeba lecieć, jak warjat... Człowiek się nie wyśpi...
— — Więc cóż ja pocznę, co ja pocznę?! — rozpaczliwie szeplenił Kunicki.
Dyzma bębnił palcami po biurku, wreszcie machnął ręką:
— No już, dobrze, pal pana licho, pojadę.
Stary zaczął wśród szeplenienia dziękować, ściskając dłonie Nikodema, lecz ten dojrzał wyraźnie błyski obawy i nieufności w jego małych, ruchliwych oczkach.
— Który to klucz?
— O ten, ten, a otwiera się całkiem poprostu, tylko górną rozetę trzeba nastawić na dziewiątkę, a dolną na siódemkę.
Dyzma wziął ołówek i zanotował sobie cyfry:
— No to już dobrze, zjem coś i pojadę. Dzwoń pan po samohcód.
W godzinę później Nikodem po krótkiej rozmowie z sekretarzem, zszedł na dół.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.