Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

mówił swoim głuchym ciężkim głosem, wydobywającym się gdzieś z pod olbrzymiego białego plastra gorsu. Jego małe rybie oczy pływały w tłustych powiekach, a grube krótkie palce zdawały się pieścić wielką bursztynową cygarniczkę.
— Czego ta cholera chce odemnie — łamał sobie głowę Dyzma.
— A wie pan prezes — nie zmieniając tonu ciągnął Terkowski — że miałem przyjemność poznać pańskiego starego znajomego, bardzo miły człowiek, rejent Winder.
Umilkł nagle, a jego oczy badawczo zatrzymały się na twarzy Nikodema.
Ten naprawdę nie dosłyszał i zapytał:
— Co pan mówi?
— Spotkałem pańskiego starego znajomego.
Nikodem zacisnął szczęki:
— Kogóż to?
— Pana Windera. Bardzo miły człowiek.
— Jak? Windera?... Nie przypominam sobie.
Całą siłą woli zapanował nad wrażeniem i zmusił siebie, by spojrzeć Terkowskiemu wprost w oczy.
— Jakto? Nie przypomina sobie pan prezes rejenta Windera?...
— Rejenta?... Nie. Nie znam.
Terkowski roześmiał się z wyraźną ironją:
— A on dobrze pana prezesa pamięta. Jechaliśmy w jednym przedziale i ten miły staruszek wiele mi o panu opowiedział i o Łyskowie...
Dyzmie zakręciło się w głowie. Więc koniec? Katastrofa? Zdemaskowano go? Aż do bólu zacisnął w kieszeniach pięście. Przez myśl przebiegło mu, by poprostu rzucić się na Terkowskiego, chwycić go za szyję, za tłustą, przewalającą się fałdami przez kołnierzyk, szyję i dusić, aż ta obleśna twaz zsinieje. Skurczył się w sobie. Wszystkie mięśnie nabrzmiały mu tak, że aż uczuł ich drżenie.
— Przepraszam najmocniej — zabrzmiał nagle tuż przy nim głos jakiejś pani, która w przejściu go potrąciła.