To go otrzeźwiło w jednej chwili.
— O jakim Łyskowie? Co pan opowiadasz? — Wzruszył ramionami. — Wszystko to jakaś bujda. Żadnego Windera nie znam.
Terkowki podniósł brwi i strzepnął flegmatycznie popiół z papierosa:
— Ach, naturalnie — odparł spokojnie — może to jakaś pomyłka.
— Pewno, że pomyłka — uspakajał się Nikodem.
— Ma się rozumieć. Tembardziej się cieszę, że wkrótce będziemy mogli ją wyjaśnić. W przyszłym tygodniu przyjedzie do Warszawy rejent Winder. Zaprosiłem go, bo to bardzo, bardzo miły człowiek. Widocznie mówił o kimś, kto ma zaszczyt nosić pańskie nazwisko, a może o jakimś pańskim krewnym... Che... Che... Che...
Dyzma nie miał czasu odpowiedzieć. Koncert w salonie skończył się i wśród ogłuszających oklasków do gabinetu weszło kilkanaście osób, otaczając ich zwartem kołem.
Resztę wieczoru spędził Nikodem jak na rozżarzonych węglach, wreszcie około północy wymknął się cichaczem.
Siekł ostry drobny deszcz. Nie zapinając palta, Dyzma szedł wolno do domu. Tutaj, nie rozbierając się, rzucił się na kanapę.
Sprawa była jasna.
Jest teraz w rękach Terkowskiego. A Terkowski nie daruje. Mściwa jucha. I sprawa z nim, to nie z takim Boczkiem...
Wzdrygnął się.
Wstał, pozapalał wszystkie światła, zdjął palto, kapelusz, frak i zaczął chodzić po pokoju. Pod czaszką myśli kręciły się jak kołowrotek, aż czoło pokryło się potem.
— Bo, jeżeliby teraz sprzątnąć Windera... Dałoby się może zrobić... To i co z tego?...
Terkowski raz wpadłszy na ślad Łyskowa już nie da się zbić z tropu. A jak Windera nie stanie, no! To odrazu będzie wiedział czyja ręka... Nie tylko wyleją. Jeszcze do kryminału wsadzą...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.