Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

frenologję. Czaszka naprzód podana i bardzo rozwinięta szczęka. Wierzę we frenologję. No, servus!
Zawarczał motor, trzasnęły drzwiczki. Na chodniku pozostał pułkownik.
— Urżnął się, czy co, do licha, — rzekł do siebie, — co ma wspólnego charakter z chronologją?...


ROZDZIAŁ 2.

Na stole stała lampa z zielonym, niskim kloszem, oświetlając jedynie mały kręg pluszowej serwety, pudło z cygarami, omszałą butelkę i dwa kieliszki bursztynowego płynu. Pokój tonął w mroku, w którym niewyraźnie rozpływały się kontury sprzętów.
Dyzma zapadł w miękki fotel i przymknął oczy. Czuł się niezwykle ociężały i tak senny, że zasnąłby napewno, słuchając tego monotonnego głosu, na który jak drobniutkie paciorki na cieniutką niteczkę szybko nizały się bezdźwięczne szepleniące słowa, gdyby od czasu do czasu z drugiej strony stołu, z mroku nie wysuwała się nagle w krąg lampy drobna postać Kunickiego, świecąc bielą gorsu i srebrną siwizną włosów.
Małe, uważne, a natarczywe oczy zdawały się wówczas wbijać w mrok, usiłując odnaleźć spojrzenie Dyzmy.
— Więc widzi pan, widzi pan, jak to jest ciężko z tą biurokracją małych urzędników prowincjonalnych. Szykany i szykany. Zasłaniają się przepisami, ustawami, a wszystko poto, żeby mnie zrujnować, żeby odebrać chleb zatrudnionym u mnie robotnikom. Panie Dyzma, w panu dalibóg jedyny ratunek, jedyny ratunek.
— We mnie? — zdziwił się Dyzma.
— W panu, — z przekonaniem powtórzył Kunicki. — Widzi pan, już czwarty raz wyjeżdżam w tej sprawie do Warszawy i powiedziałem sobie: jeżeli teraz nie wysadzę z siodła tego mego gnębiciela, tego tu-