Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

się przekonać przy pomocy wymownego argumentu pod postacią stuzłotówki.
Dzięki temu misterjum mogło się rozpocząć punktualnie o północy z zachowaniem całego rytuału.
O pierwszej, podczas wywoływania szatana był mały incydent z Władzią. Już półprzytomna, ropłakała się i krzyczała, że chce wyjść. Ledwie zdołano ją przekonać. Po wypiciu wina z peyotlem uspokoiła się zupełnie.
O drugiej salon prezesa Nikodema Dyzmy niczem nie przypominał już salonu jakiegokolwiek, a zwłaszcza salonu któregokolwiek z prezesów.
Podobny był raczej trochę do wędzarni, nieco do łaźni rzymskiej i najwięcej do domu, o którym nikt nie mógłby powiedzieć, że jest za bardzo prywatny.
Późny świt grudniowy zaglądał już przez szpary zasłon okiennych, gdy towarzystwo rozeszło się do swoich pokojów. Na placu pozostał jedynie Wielki Trzynasty. Siedział oparty o ścianę i chrapał tak, że aż szyby się trzęsły.
Było dobrze po południu, gdy obudził się. Był piekielnie wyczerpany, w głowie huczał mu młyn.
Ubrał się i zajrzał do swojej sypialni. Panie pątniczki zaczęły budzić się. W łazience był tłok. Jedna po drugiej żegnała się z Nikodemem i wychodziły, ledwie trzymając się na nogach.
Wreszcie został sam. Pootwierał okna i ociężałemi ruchami zabrał się do przyprowadzania mieszkania do jakiego takiego porządku.
Właśnie przesuwał pianino, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek.
Przyszedł Krzepicki.
— Oho, panie Nikodemie! — zawołał ze śmiechem. — Musiała być grubsza bibka.
Od czasu aresztowania Kunickiego zażyłość z pryncypałem tak wzrosła, że nie tytułował go już panem prezesem.
— Niech ich cholera weźmie — zaklął ponuro Dyzma.