Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszli przez pusty budynek stacyjny i wsiedli do auta.
Motor rozbudził się na warkot starteru, koła poślizgnęły się na śniegu i samochód ruszył.
— Powiedz, powiedz... czy on... czy on... odrazu się zgodził?
W głosie jej drgał niepokój.
Dyzma roześmiał się:
— Musiał.
— Jakto musiał? — przestraszyła się.
— Nineczko — odparł krótko — sama mówiłaś, że miłość wszystko zwycięża.
Gdy mijali tartaki rozbłysły właśnie latarnie. Kilku ludzi, stojących przy drodze zdjęło czapki.
— No i co... co on teraz będzie robił?
— A co to nas obchodzi — wzruszył ramionami Nikodem. — Zabrał wszystko co było w bankach. Było prawie tyle co warte Koborowo. Z głodu nie umrze.
— Wyjechał zaganicę?
— Tak.
— A nie wróci?
— Mowy niema. Już ja ci ręczę.
Zamyśliła się.
— Powiedziałeś, Niko, że musiał się zgodzić. Czy... czy były jakieś powody natury...
— Nie masz większego zmartwienia, Nineczko? Rzecz załatwiona i koniec. Co cię to teraz obchodzi?
— Jednak on był moim mężem...
— A ja ci mówię, że nawet nie był.
Zdziwiła się:
— Jakto nie był?
Zaczął jej wyjaśniać, jak umiał, zawiłą procedurę unieważniania małżeństw i powtarzać argumentację adwokata,
— Za dwa miesiące, jak dobrze pójdzie, będziesz znowu panną Ponimirską, a za trzy, jeżeli masz jeszcze na to chęć, zostaniesz moją żoną.
M lczała.
Zaniepokoiło to Dyzmę. A może teraz rozmyśli się?...