Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

— A pan zrozumiałeś to, co mówiłem?
— Tak jest, ale...
— Wszystko pan zrozumiałeś?
— Wszystko i dlatego właśnie...
— To nie mamy o czem gadać. Ja tu zwołałem panów nie na rozmówki. A komu się co nie podoba — wolna droga. Na świeży luft! Nikogo nie trzymam za połę. Tylko radzę zastanowić się! O posadę dziś nie tak łatwo. A świadectwo to już dam takie, że no! A i stosunki też mam! Już tam nie radziłbym nikomu w Polsce być moim wrogiem! Dowidzenia panom!
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Przez chwilę panowało zupełne milczenie.
— Ładna historja — odezwał się jeden z zebranych.
— Ależ to oburzające — zawołał kierownik gorzelni — przecie on z nas chce szpiegów zrobić!
— I co za ton!
— Ja tam pójdę do dymisji.
— Przecie on nas potrakował, jak sołdatów.
— A co za język! To skandal! Mówił do nas jakimś żargonem, jakby uważał, że inteligentnego języka nie zrozumiemy!
— Mówił, jakby po to, żeby nas obrazić!
— Jedno tylko mamy wyjście: gremjalnie podać się do dymisji.
— Byle tylko solidarnie!
Nie wszyscy wszakże podzielali ten pogląd. Młody, niewiele ponad trzydziestkę liczący agronom, nazwiskiem Taniewski, zaoponował:
— A ja z góry uprzedzam: na mnie panowie nie liczcie.
— Ani na mnie — dodał weterynarz.
Posypały się pytania pełne oburzenia.
Taniewski wzruszył ramionami:
— O co panom chodzi? Jeżeli o formę tej odprawy, to ja to uważam za rzecz błahą. Prezes Dyzma jest za wielkim człowiekiem, ma takie zasługi wobec kraju i tyle państwowych spraw na głowie, że jeżeli nie robi z na-