Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

nię się i wybij sobie ze łba, żebym takim patałachem, jak ty, sobie głowę zawracał. Nie takie ja teraz mam kobiety.
— Żenisz się z tą, coś z nią szedł?
— Z tą czy nie z tą, nie twojej babki interes.
— Ja wiem, że z tą — w głosie jej zabrzmiała nienawiść.
— Co tobie do tego?
— To, że ciebie kocham! — krzyknęła.
— Cicho, czego wrzeszczysz! Kochasz to kochaj, mam to gdzieś. A teraz odczep się, bo nie mam czasu.
Znowu chwyciła go za rękaw.
— Zaczekaj jeszcze chwilę.
— No.
— Pójdź ze mną na noc...
Uczepiła się nadziei, że zdoła go jeszcze namówić, odciągnąć od tamtej.
Odepchnął ją lekko:
— Odejdź.
— Nikodem!...
W jej oczach zabłysły łzy.
— Jeszcze mi tu wyć zaczniesz, no mówię ci, że nie mogę. Dziś nie mogę. Gdybym nawet chciał.
— Dlaczego?
— Mam robotę.
— Aha!... — skinęła głową z powagą.
Zrozumiała, że oczywiście taka rzecz jak „zrobienie“ banku, to nie byle co i że ona, Mańka, wobec tego nic nie znaczy.
— Ale później — zaczęła później...
— Może później. Dowidzenia.
Chciał odejść, lecz jeszcze raz go zatrzymała:
— Nikodem, nie pocałujesz mnie?
— O jej! Nudzisz.
Pochylił się ku niej i cmoknął w policzek. Mańka wszakże nie dała się tem zbyć i objąwszy szyję Dyzmy przywarła do jego ust.
Miała wargi soczyste, jędrne i zimne od mrozu.
— No, dość — odsunął ją od siebie.