Znajdował się zaledwie kilkanaście metrów od kamienicy, w której mieścił się bank, gdy ujrzał Mańkę. Stała oparta o latarnię. Wyraźnie czekała na niego.
Nastroszył się. Chciał przejść, udając, że jej nie spostrzega, lecz zastąpiła mu drogę.
— Czego? — warknął głucho.
— Nikodem...
— Czego?!
— Nikodem... Nie gniewaj się... Ale ja bez ciebie żyć nie mogę...
— Poszła wont! Pluję na ciebie! I nie leź ścierwo jedna, bo ci pysk rozwalę!
Patrzała nań przerażonemi oczyma.
— Ale za co? Za co, Nikodem?
— Nadojadłaś mnie, do cholery i już.
— Ale ja ciebie kocham, a ty obiecałeś.
— Pluję na to, co obiecałem i na ciebie pluję! Rozumiesz!? Byle dziwka, byle szmata przyczepi się i napastuje. Taki pośmieciuch!
— Nikodem!...
— Wont, cholero!!!
Pchnął ją tak, że zatoczyła się i upadła na stertę brudnego śniegu.
Nie wstawała. Patrzyła za odchodzącym:
— To tak?!...
Zakryła twarz zmarzniętemi rękoma i płakała.
— Pośmieciuch... dziwka... szmata...
Nagłe zerwała się i pogroziła pięścią w kierunku banku:
— Poczekajże ty!
Otrzepała paletko ze śniegu i prędko, jak mogła najprędzej, zaczęła iść ku Marszałkowskiej.
— Popamiętasz mnie jeszcze, popamiętasz!... Ja cię nie będę miała, ale i tamta nie! Już ja cię urządzę.
Chęć zemsty, natychmiastowej zemsty, opanowała ją wszechwładnie.
Prawie biegła.
Nie zawahała się, gdy stojący przy wejściu policjant zapytał ją czego chce.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/299
Ta strona została uwierzytelniona.