że pan jest prezesem Banku Zbożowego. I chociaż jej to powiedziałem, nie chce cofnąć zeznania. Musi mieć do pana prezesa jakąś złość. Czy pan prezes rzeczywiście mieszkał kiedyś na ulicy Łuckiej?
— Ależ Boże broń! Jak żyję nie mieszkałem.
— Byłem tego pewny — odparł komisarz — to gadzina! Uśmieje się pan prezes, ale ona twierdzi, że pan w maju zabił i obrabował jakiegoś żyda. Nawet wymienia hotel, w którym pan pokazywał jej owe zrabowane pieniądze!
— A to cholera!
— No, to zrozumiałe, panie prezesie. Ale nie wiem, co mam z nią zrobić?
— Wylać na zbitą mordę!
— Kiedy ona gwałtem upiera się przy swojem zeznaniu i żąda, żeby je zaprotokułować. Formalnie rzecz biorąc, musiałbym w każdym razie zrobić protokół
— A poco? — pośpiesznie zapytał Dyzma — nie trzeba żadnego protokółu.
— Rozumiem, panie prezesie, ale możnaby spisać i pociągnąć ją do odpowiedzialności za fałszywe oskarżenie.
— Eee tam, poco?
— Posiedzi ze trzy miesiące.
— Nie warto. Najlepiej niech pan komisarz poradzi jej, żeby dała spokój.
— Ba! Nie zgodzi się. Zacięta bestja.
— No, to zależy od tego, jak pan będzie radził.
— Nie rozumiem, panie prezesie?
— Już tam wy, policja, macie swoje sposoby...
— Aha! — połapał się komisarz. — Będzie załatwione, panie prezesie. Moje najniższe uszanowanie. Jeszcze raz przepraszam za niepokój.
— Szkodzi nic. Dziękuję bardzo. A ja już przy sposobności będę pamiętał o panu, panie komisarzu.
Komisarz rozpłynął się w podziękowaniach i, kładąc słuchawkę, nacisnął jednocześnie guzik dzwonka. W drzwiach stanął policjant.
— Dawać ją tu.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.