o jaką tekę w nowym rządzie, Dyzma kategorycznie zaprzeczył:
— Nie, panie, ja jadę do siebie na wieś, i biorę się do gospodarki.
Oczywiście, wiadomość obiegła natychmiast salony, nikt jednak uwierzyć nie chciał, by była prawdziwa.
Dwadzieścia dwie karety, sto z górą samochodów. Tłumy zaległy plac przed kościołem i przyległe ulice, ruch tramwajowy wstrzymano. Dwa długie kordony policji utrzymywały porządek. Po schodach świątyni spływał aż na jezdnię czerwony dywan. Przy wejściu policjańci sprawdzali karty wstępu. Przez otwarte drzwi widniało wnętrze kościoła rozjarzone tysiącami lamp i tonące w kwiatach.
Auta i karety zatrzymywały się przy czerwonym chodniku i natychmiast w tłumie poznawano pasażerów i szmer wymawianych nazwisk biegł wśród stłoczonych głów:
— Książę Roztocki... Ambasador włoski... Minister Jaszuński...
Panie we wspaniałych toaletach, panowie w lśniących mundurach lub we frakach. Zapach perfum, kwiatów benzyny.
Kościół był pełen po brzegi, a auta wciąż nadjeżdżały.
Właśnie zajechała wspaniała limuzyna i wysiadł z niej prazes Nikodem Dyzma.
— Pan młody, patrzcie, patrzcie, prezes Dyzma...
Znali go dobrze z licznych podobizn w dziennikach.
Gdzieś w dalszych szeregach ktoś krzyknął:
— Niech żyje prezes Dyzma!
— Niech żyje, niech żyje! — krzyknął tłum.
Wszystkie kapelusze zawachlowały nad głowami:
— Niech żyje! Niech żyje!
Nikodem zatrzymał się na stopniach i kłaniał się cylindrem na wszystkie strony: